środa, 1 grudnia 2010

Polowanie na kota czyli historia powrotu z delegacji

Kot miał być i basta. Ale w bliżej nieokreślonej przyszłości. Przecież nas kłopoty nie omijają. Dopiero co wykaraskaliśmy się z kolejnego życiowego dołka.

Wszystko przez pewnego małego czarnego kotka, który pętał się po niebezpiecznym warszawskim skrzyżowaniu. My – wygarniturkowani (w delegacji) przebijający się przez stołeczne korki. Rozrywkowy kotek o mały włos nie stracił życia po tym jak spowodował małe zamieszanie na drodze. Poczułam kolejny zew macierzyństwa. Mąż odmówił zatrzymania się i biegania w poszukiwaniu potrąconego kotka. Zakrzyczany przeze mnie i kolegę kociarza potulnie wrócił na skrzyżowanie. Biegaliśmy po okolicznych hałdach piachu i zaroślach w poszukiwaniu biedaka. Stan jego nie mógł być bardzo zły, skoro sprawnie dał dyla przed garniturkami.

Powróct do Wrocławia – to trzykrotne zatrzymywanie się w celu ratowania kolejnych bezdomnych kotków. Wszystkie przed wariatką w garniturku uciekały z radością i szybkością porche. A ja ogarnięta szałem rozpaczy braku spełnienia w roli kociej opiekunki wywołałam u męża poczucie winy za to, że czarnego śmigacza nie udało się dogonić. Kolejną gonitwę za bezdomnym futrzakiem po zatrzymaniu z piskiem opon mąż zakończył dramatycznym stwierdzeniem „Jeśli przestaniesz szaleć i ganiać za kotami, to w domu spokojnie się o niego postaramy. Jakiego będziesz chciała!” – To ostanie zdanie było tak rozpaczliwie i dobitnie zaznaczone, że przestałam wypatrywać koty w ciemnościach na trasie Warszawa-Wrocław i resztę drogi rozmawialiśmy o tym, że znów nasze życie pięknie komplikujemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz